czyli przypadkowo usunięty wpis, postaram się jakoś odtworzyć ale może być ciężko…
Za Moron zaczął się już typowy szuter, tu zaczyna się prawdziwa przygoda czyli około 10 dni jazdy do do granicy, 5 dni do Ałtaju i kolejne 5 dni do Tashanty i tu trzeba dodać że miała to być droga przez mękę. Rzeki, kamienie, piachy prawie że po kolana. Przynajmniej tak nas zapewniali inny podróżnicy wracający z Mongolii.
Ja jako niedoświadczony zawodnik w ciężkim terenie miałem już dosyć po kilku kilometrach. Także Mongolia była dla mnie dość dużym wyzwaniem na ciężkim motocyklu, bo na drz 400 raczej bym się bawił niż walczył z drogą i ciężkim motocyklem.
Droga na przemian, piach, tarka, kamienie. Sucho, mokro, tarka i też kumulacje czyli wszystko na raz. Jedzie się kiepsko, pełna koncentracja i skupienie na drodze. Najgorzej jest na wzniesieniach i podjazdach, częściowo wymytych przez strumyki i rzeki. Tu też na takim zjeździe kładę motocykl bo wiem że jak zjadę to będę leżał po środku górki w którymś z wypiętrzeń. Przez interkom mówię do Parde żeby jechał trochę dalej bo jest lepszy zjazd, ja z kolei podnoszę moto i na zgaszonym silniku staczam Afryczkę bo nie dość że stromo to jeszcze coś jakby żwir usypany który uniemożliwia hamowanie. W połowie drogi w dół odpalam motocykl i zjeżdżam. Kolejna przeszkoda za nami, tak jeszcze jedziemy kawałem po piaszczystych i kamienistych górach.
Na mapie do Ałtaj jest nie daleko, niestety w takich warunkach drogowych nie da się jechać szybko, nie da się pokonać dużo kilometrów. Tym bardziej że nie 'rumakujemy’ czyli jedziemy powoli i bezpiecznie do przodu. mi od drgań w tankbagu który jest zamontowany na lock ringu GIVI okręcają się śrubki i zaczyna odpadać od zbiornika, z pomocą przychodzi jedna z gum których mam dość sporo na motocyklu do właśnie takich sytuacji.
Ja po kilkudziesięciu kilometrach mam dość jest około 18-19 jestem zmęczony, jadę do przodu ale łapię się ba tym że ciężko mi się jest skupić na drodze i nie panuję już na motocyklem. Po prostu wiem że w takim stanie nie trudno o glebę i inne nieszczęścia. Zaczynam rozglądać się za noclegiem, w oddali jest jakieś miasteczko ale pod namiot jest dobry klimat i góry. Padre koniecznie się uparł żeby to było nad rzeką. No wiec zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy w stronę rzeki którą mijaliśmy mostem jakiś czas temu. Zajeżdżamy pod same krzaki, czyli już musi tu być woda. Tak był tu strumień jakiś czas temu ale teraz jest sucho, no nie do końca bo są jakieś kałuże wody. Ja padam na pysk nie chcę już dalej jechać, Padre upiera się aby cofnąć do rzeki lub jechać do miasta. Jestem zmęczony, mówię że niech jedzie, ja zostaję tutaj i wystarczy mi ta kałuża. Zacząłem rozbijać camp, Padre zły ale też się rozstawia. Okoliczności przyrody są idealne, dla takich widoków zabieram namiot i takie noclegi lubię. A nie bagno w lesie z komarami. coś jakby zanosi się na deszcz, zachód słońca zaryły chmury, mnie to nie odstrasza. Szybki prysznic w kałuży, czyli kubek wody na siebie do namydlenia i 2 kubki wody do spłukania. Później kolacja, coś ciepłego do picia i spać. To był ciężki i długi dzień.
Jest tu tak pięknie że wstaje po 5 rano żeby zobaczyć wschód słońca. W nocy trochę padało ale nie jest najgorzej, namiot mokry, trzeba będzie poczekać aż podeschnie przed spakowaniem, żeby nie gnił przez kolejny dzień podróży.
Jak zwykle rutyna, śniadanie, kawa tym razem rozpuszczalna bo udało mi się taką znaleźć w sklepie Nescafe 🙂
Pakujemy bety i w drogę, jeszcze trochę gór, oczywiście szuter cały czas, tu już nie ma mowy o asfalcie. Miejscami pada, na sypkim piachu wygląda to dziwnie bo niby utwardzone a jednak sypki piach jest. Z drugiej strony dobrze że nie pada mocniej bo są duże szanse że zamiast piachu było by błoto. A tutejsze błoto-glina skutecznie nas może unieruchomić.
W górach jest chłodno, ale w takich warunkach nie czuć tego. Za górami klimat się zmienia na płaskie stepy i ewidentnie czuć różnicę temperatur. Jest gorąco droga nie wiele się zmienia, tarka, szutry, piach. Z tego wszystkiego najgorsze są tarki, urywa stawy w łokciach, plomby w zębach wypadają. Za cholerę nie ogarniam ustawień zawieszenia, robię miękkie ale to też nie wiele zmienia na tych tarkach. Nie da się jechać szybciej niż 15-20 km/h.
Droga i widoki zmieniają się dynamicznie, co kilkanaście kilometrów z pustynnego krajobrazu zmienia się na zielony, stepy zmieniają się na tereny górzyste, czasami się udaje jechać nasypami pod asfalt, także jeszcze ze 2 lata i Mongolia będzie do przejechania harleyem po eleganckim, płaskim jak stół asfalcie.
Na nasypach poustawiane są przeszkody z poukładanych poprzecznie kamieni, te akurat nie robią na nas wrażenie bo motocyklem omijam je bez trudu, ale co jakiś czas są nasypy piachu. Te mniejsze przejechać można z mniejszym lub większym trudem, ale są też duże nasypy nie do przeskoczenia, tutaj już trzeba cofać się do zjazdu.
W sumie paliwa wozić nie trzeba, stacje są min. co 200 km także zbiornika z paliwem wozić nie trzeba, mi się nie przydał, chociaż raz mieliśmy sytuację że w miasteczku w którym stacja miała być, to nie było niczego nawet sklepu.
Cały dzień jazdy w piachu, kurzu, palącym słońcu daje ostro w dupę. Jedzie się ciężko, teren jest bardzo wymagający, zdarza mi się ze dwa razy zsiąść z motocykla, mam dość, trzęsie niemiłosiernie!
Padre mówi chodź jeszcze podjedziemy kilkanaście kilometrów.
No to ok, wsiadam jak za karę na moto i jedziemy 5 km tak jedziemy po tej tarce i łup jakby mnie ktoś w łeb strzelił ?
Jest asfalt !!??
Nie wierze, 3 dni piachu w zębach, oczach.
Wjechałem na asfalt, jadę i nie dowierzam, heh zgłupiałem
Zacząłem się zastanawiać czy to realne. No było na tyle realne że dzisiaj zrobiliśmy 400 km nie w 2-3 dni tylko w 5 godzin ?
Zdobyczne klapki hotelowe, trochę 'cebula’ wiem, ale ja swoje na ostatnim Rosyjskim noclegu przed granicą wrzuciłem na szybkiego pod siatkę. I już na pierwszym noclegu w Mongolii okazało się że mam tylko jeden klapek. Wyrzuciłem go bo co za pożytek z jednego. Na szczęście miałem buty cywilne do chodzenia, bo inaczej było by kiepsko tylko w motocyklowych chodzić które i tak nie miały lekkiego życia w całodziennych eskapadach. Resztę wyjazdu z Ałtaju zapewniały moim stopom świeżość i relax.
Piękny nowiutki, gładki jak stół asfalt z Ałtaj do Hovd.