Pogoda jest świetna chociaż czuć z lekka inną temperaturę niż na zachodzie. Stacji benzynowych jest już coraz mniej, miałem kanisterek pełen wachy także luz. Z mojej prywatnej analizy doszedłem do wniosku że jeśli będę tankował co 200 km nie ma sensu wozić kanisterka bo jest zbędny stacja na pewno się trafi, takie ot przemyślenie.
Bo raz olałem temat, z resztą mój współtowarzysz nie wiem czemu nie tankował nigdy do pełna. W pewnym momencie zaczynało braknąć wachy, jedna stacja po drodze nie działała i trzeba było zalewać z baniek, ja jeszcze mogłem kilka km zrobić i w sumie za 2 km dalej była stacja. Ale dla przyzwoitości też dolałem paliwa bo i tak musiałbym czekać.
Więcej razy już mi się to nie zdarzyło bo pilnowałem swojego założenia.
Jechaliśmy długo, dochodziła godzina 19, jest to dobry czas na szukanie noclegu zanim się ściemni. Przez interkom po drodze ustalamy że śpimy w namiocie ( być na Syberii i nie spać w namiocie! No way ) to też jedziemy i rozglądamy się za jakimś dogodnym miejscem. Nie jest łatwo bo przeważają lasy, strome zbocza w dół. Ale na nasze szczęście krajobraz zmienia się na tyle dynamicznie że są też polany, w sumie jest w czym wybierać. Niby coś tam było, ale jak już zjechaliśmy z głównej no niestety, kałuża, błoto, masa śmieci.
Mara, taka oto sympatyczna nazwa.
Podjeżdża do mnie auto, chyba UAZ
Pasażerka coś do mnie mówi ale w kasku nie bardzo słyszę i nie rozumiem, pokazuje palcem na Padre i mówię że mój 'drug gawari paruski’. Pytają co i jak, Padre tłumaczy że szukamy wody żeby się umyć i rozbić namiot. Oni od razu pokazują żeby jechać za nimi, tłuczemy się kawałek po dziurach, jak zwykle na myśli mam amerykańskie horrory że nas pokroją, zjedzą, wytną nerki, ale przed tym będą torturować. Ale nie, jest mała rzeczka, podjeżdżamy zsiadamy z motocykli, para wychodzi z auta i mówią że tu można się rozstawić, tylko uważać na most i nim nie jechać bo może się zawalić. No spoko, w sumie to nawet nie mieliśmy zamiaru. Chwilę pogadali i z uśmiechem pojechali przez rzekę do wioski. Teren pod namiot taki trochę kiepski, śledzia niema jak wbić. W sumie trochę płaskiego jest przy mostku, skoro niebezpieczny to myślę sobie nikt nie będzie jechał czyli miejscówka idealna, rozstawiam namiot, tropik zaczepiam o motocykl, także tropik stoi bez śledzi i jest gdzie pranie rozwiesić.
Ja oczywiście rozbijam się błyskawicznie bo komary jedzą żywcem! Lokalny środek niewiele daje, a ten mój 99,9 deet działa, ale też tyko chwilowo.
Ok camping 'rozbity’, szybka kąpiel w rzeczce, jeszcze szybszy powrót do namiotu! Zarzucam dres i pora coś zjeść. Przy okazji robię rekonesans gdzie by kawałek drewna na ogień zorganizować, idę na mostek, zbieram suche odpadki bo niema nic lepszego w sumie.
Coś tam uzbierałem, zaczynam grzebać w torbie co by zjeść i wyciągam kuchenkę, ale słyszę coś jedzie!
Wyglądam z namiotu, a obok mnie przejeżdża chłopak max 14 lat na Uralu z koszem, z tyłu i w koszu też siedzą jakieś chłopaczki.
Pomknął obok namiotu i wjechał na most, ale jechał na tyle szybko że aż mało nie pogubił pasażerów tak go rzucało na tym dziurawym moście heh
Od razu widać że 'lokals’ bo most niby niebezpieczny ale wie na które deski najechać, z drugiej strony dobrze że rozbiłem się lekko z boku bo jednak ruch na moście jest.
Dobra, przejechał, pojechał (szkoda że nie nagrałem tego przejazdu) idę jeść i ustawiać ognisko, kapelusz i siatka na głowę przydała się!
Zaczyna się robić ciemno, ja walczę z drewnem, niby suchy jak wiór, a jednak coś się kiepsko pali, staram się rozdmuchać to jakoś. Szału niema ale się pali raz lepiej raz gorzej, pierwsze ognisko tego wyjazdu, dużo dymu to i komarów mniej, jest przyjemnie.
Tak sobie dłubię przy tym ognisku, rozdrabniam deski, słyszę ktoś idzie ?!
Przyszedł z zaciekawieniem chłopiec ten który jechał uralem, z dziewczynką i dwójką mniejszych dzieci które biegały gdzieś w oddali po moście. Oczywiście standardowo skąd, dokąd itp…
Padre zaczyna pytać dzieci co porabiają w wakacje, co to za wioska, jak szkoła i czy to on jechał na motocyklu. Chłopak opowiada tak że to on, niema prawa jazdy ale policji i tak niema, a nawet jak by była to by uciekał w pola.
Wioska nazywa się Mara.
(Idealne miejsce na nocleg hehe)
We wsi żyje 100 osób, do szkoły mają kilka kilometrów chyba nawet 4 km ale przyjeżdża po nich autobus , w szkole uczą się języków obcych dziewczynka mówi że angielskiego, a chłopak niemieckiego ale że nie bardzo mu idzie.
A wakacje?
W wakacje to oni 'tak sobie chodzą’ czyli w sumie nie robią nic, internetu, tabletów, komputerów raczej niema także dzieciaki korzystają z uroków natury. Chłopak też opowiada że widział niedźwiedzia takiego ze 3 metry. Mi się przypomniało że mam jeszcze jakieś batoniki z Polski, co prawda wymiętolone i rozpuszczone kilkukrotnie, no ale wygrzebuję z torby i daję po batoniku dzieciakom. Jeszcze trochę z nami siedzą przy ognisku i idą do domu. My też gasimy resztki ogniska i idziemy spać.
W sumie miałem pewne obawy o bezpieczeństwo i rzeczy na motocyklu, co prawda dokumenty, karty i kasę mam przy sobie, ale bagaż mam nie zamykany, sakwy szmaciane, także bez problemu można je opróżnić, a nawet jakbym zablokował je jakimś pasem to ktoś mógłby je rozciąć nożem i dodatkowo zniszczyć. To mnie trochę niepokoi na tym wyjezdzie. Jeśli chodzi o obce miejsca i ludzi to jestem delikatnie nieufny. Chociaż ten wyjazd uświadomił mi że po 2-ch tygodniach na obczyźnie czułem się bezpieczniej niż w 'domu’. Doszedłem do wniosku że i tak nie mam w tych sakwach niczego tak bardzo cennego żeby się o to zamartwiać.